Pogoda w dzień wyjazdu nie pomagała myśleć optymistycznie. Już od samego rana padał delikatny deszcz, a w momencie gdy dojechałem do bramy łowiska zaczęło normalnie lać jak wściekłe!! Przez dobre kilkanaście minut nie było widać ani odrobinki szansy na poprawę. Wjechałem więc w deszczu na wybrane przez siebie stanowisko i... Ubrałem płaszcz przeciwdeszczowy, a następnie postanowiłem zebrać się za rozłożenie obozu. Pomysł przygotowania namiotu w takiej pogodzie był na tyle głupi, że ten był później cały w wilgoci, a ta dała się odczuć w nocy... Ale przynajmniej był gotowy! Dało mi to możliwość wniesienia potrzebnych rzeczy do środka, zwolnienia bagażnika i zabrania się za typowo wędkarskie zajęcia.
Łowiłem na trzy wędki. Dzięki echosondzie Deeper po około dwóch godzinach
znalazłem interesujące mnie miejsca. Baaaa, nie były to miejsca, były to
niewielkie place nieporośnięte roślinnością. W odpowiednio dalekim wyrzucie echosondą pomagał mi kij Carperus Spod marki Sakana, który tym razem nie musiał wysilać się ponad swe siły. Rzut na odległość 40-60 metrów to jedynie delikatne zamachnięcie się wędką, a ta naładowana odpowiednią mocą pośle echo na odpowiednią odległość. Następnie po odpowiednim odmierzeniu
odległości wrzuciłem zestaw wraz z zanętą przygotowaną w domu do łódki, a tej
pozostało już tylko dopełnić formalności. Dokładnie tak sprawa miała się też z
innymi zestawami. Miejscówki więc wybrałem odpowiednie, zostały posypane,
przynęty "wisiały" na włosach - jest więc wszystko dobrze!
W czasie, gdy zestawy trafiały do wody deszcz już jedynie delikatnie kropił. Pogoda odrobinkę poprawiła się, wyszło nawet słońce! Miałem nadzieję, że choć trochę przesuszy ono sam namiot i ziemię, która była mokra do tego stopnia, że jazdę bez kontroli pod same wędki miałem zapewnioną przy każdym szybszym kroku.
Pierwsza noc mija dość spokojnie, jedynie pojedynczych "piki" pozwoliły dać sygnał centralce. Co było przyczyną tak słabego wyniku? Sprawa wydaje się być prosta. Sumy, sumy, sumy... Niedaleko brzegu na którym znajdowałem się miała miejsce jakaś wojna, walka. W nocy z wody dobiegały dźwięki jakby ktoś znajdował się w niej, czy nawet skakał po niej. Szum był niesamowity, a rano dostrzegalnym efektem była położona i połamana trawa. Co jakiś czas dały się usłyszeć nawet uciekające i „krzyczące” kaczki. Niesamowite, ale też trochę przykre - mogłem zapomnieć o karpiach...
Sam dzień to przeplatanka pogodowa. Już o 11 przeszła obok burza, po to by przez kolejne trzy godzinki delikatnie zaświeciło słońce. Deszcz delikatnie kropił czasami nawet wtedy kiedy słońce pokazywało się na niebie. Po południu niestety przeszła kolejna burza i znacznie ochłodziła odczuwalną temperaturę.
Pierwsze branie miało miejsce dopiero około 17. Nie było to jednak to na co czekałem. Branie mocne, agresywne, pod sam kij, ale też równie szybko sygnalizator wrócił do swojego normalnego położenia. Jedyne co mnie niepokoiło to delikatnie poruszająca się szczytówka wędki. Postanowiłem więc podnieść kij do góry! Coś tam było, coś siedziało mimo, że walka polegała jedynie na dociągnięciu ryby do brzegu. Szybkie podebranie i mamy! Pierwszą zdobyczą zasiadki jest leszcz! Waży może około kilograma. Tak szybko jak zawitał na brzegu, tak szybko wrócił do wody. Pozostało na nowo wywieźć zestaw.
Kolejne branie ma miejsce jeszcze przed nastaniem nocy. Tutaj nastąpił już taki delikatny - można powiedzieć - odjazd. Po złapaniu wędki w dłoń czułem walczącą rybę. Nie był to Bóg wie jaki opór, no ale ryba dała się wyczuć. Żyłki z kołowrotka nie dała jednak rady wyciągnąć. Hol przebiegał spokojnie i bezproblemowo. W końcu w podbieraku ląduje pokaźnej wielkości leszcz! Ten już ważył 2,13 kg. Było więc z czym zrobić sobie zdjęcie.
Noc zaczęła się spokojnie. Rumor wywoływany przez przebywające w okolicy sumy nie był już tak dostrzegalny ani słyszalny jak dzień wcześniej. Noc była jednak stosunkowo chłodna, a do tego spokojna... Dopiero około 4 nad ranem miał miejsce "odjazd". Ryba niby gwałtownie wyciągnęła linkę z kołowrotka ale nagle stanęła i nastąpił luz na żyłce... Myślę sobie - płynie do brzegu. Energicznie zbieram luźną linkę i podnoszę wędkę. Jest jednak pusto, zero oporu. Nic a nic... Branie nastąpiło na kij, który już przez ponad 20 godzin leżał bez ruchu i bez żadnych oznak zainteresowania przez ryby.
Jakieś dwie godziny później branie następuje na wędce położonej w okolicy mojego brzegu. Ta tylko delikatnie podryguje, a sygnalizator praktycznie niewidoczne porusza się to w górę, to w dół. Zacięcie, delikatny opór. Na brzegu pojawia się około 40-cm sum. Taka ot niespodzianka! Jeśli byłby przynajmniej dwa razy większy to ucieszyłby mnie, a tak to w nagrodę mogę jedynie znów wywieźć zestaw.
Około godziny 11 zaczynam zbieranie i pakowanie obozu, co przedłużyło się praktycznie do godziny 15. Tuż po 14, na sam koniec podnoszę wędkę podczas delikatnego i powolnego odjazdu. Jak w przypadku tego większego leszcza, jakiś tam opór jest, ale nie za duży. Sprawcą całego tego zamieszania była całkiem fajna, ponad 30-cm wzdręga!
Podczas tych trzech dni spędzonych nad wodą nie doczekałem się odpowiedniej ryby, tej na którą czekałem ale przynajmniej nie wróciłem z tak nielubianym przez wszystkich wędkarzy "zerem". Do tego ta różnorodność gatunków, niespotykana wcześniej przeze mnie... Trzeba szukać plusów w całym!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz