17 lutego 2019

"Dzika Woda" - moja pierwsza wizyta


Tuż po Święcie Zmarłych wraz z kolegami zaplanowaliśmy wyjazd nad „Dziką Wodę” – komercyjne łowisko w Małopolsce. Po kilku dniach walki o wolne od pracy na drugi dzień listopada w końcu się udało! W ostatni dzień października spakowałem sprzęt do samochodu, przygotowałem wszystko, co najpotrzebniejsze oraz powoli zacząłem obmyślać taktykę na nową, nieznaną mi wodę. Przeczytałem w Internecie kilka tekstów o zbiorniku, porozmawiałem z osobami łowiącymi tam. Woda nie należała do najłatwiejszych – głównie z powodu ogromnej presji oraz występujących tam starych ryb. Dodatkowo zmotywowany powyższymi argumentami drugiego listopada wyruszam w drogę. Do przejechania mam niecałe 100 km.


Po przyjeździe na łowisko zajmujemy zarezerwowane przez nas stanowiska nr. 1 i 2. Jesteśmy tutaj w czwórkę, z nadziejami na udane łowy! Zasiadkę rozpoczynamy od rozłożenia namiotów. Noc nie zapowiadała się zbyt chłodnie, a przez dzień miałem odczucie, że wyjazd na ryby bez zabrania ze sobą krótkich spodenek mógł być błędem… Słońce przypiekało dosłownie jak w maju, czy we wrześniu. Było naprawdę ciepło, a temperatura w cieniu potrafiła osiągnąć 20*C! Ahhh taki listopad można polubić! Po rozłożeniu namiotu przyszedł czas na przygotowanie zestawów. Postanowiłem - według zaleceń kolegi – użyć zamiast standardowych, ołowianych ciężarków zwykłych kamieni, przymocowanych do bezpiecznego klipsa za pomocą gumki recepturki. Metoda ta po raz pierwszy gościła podczas mojej zasiadki, ale szczerze mówiąc przekonałem się do niej – co pokazały kolejne godziny spędzone nad wodą. Używałem klasycznych przyponów długości 20 cm. Dwa „grubsze” zestawy składały się z pop up’ów 16 mm i tonących kulek o wielkości 20mm. Trzeci zestaw, taki troszeczkę eksperymentalny, został wyposażony w kilka ziarenek zielonego groszku.


Po wstępnym sondowaniu za pomocą Deepera znajduję trzy interesujące mnie miejsca. Z racji, że przez kilka dni jest tak ciepło, a mamy już listopad to postanawiam nie ryzykować tylko pozostawić zestawy w miejscach głębszych jak i płytszych. Ciężko o tej porze, w taką pogodę zadecydować czy postawić na płytszą, czy może na głębszą wodę… Pierwszy zestaw (z groszkiem na włosie) wywożę pod przeciwny brzeg, jest on oddalony od rosnących tam trzcin o jakieś 4, może 6 metrów. Znajduje się na wodzie o głębokości 3,5 metra. Drugi zestaw trafia w głębinkę i kusi ryby sześć metrów pod powierzchnią wody. Przypon jest tutaj przyozdobiony „bałwankiem”. W końcu przyszedł czas na trzeci zestaw, który według mojej woli trafia w miejsce, gdzie dno jest delikatnie pokryte mułem. Echosonda pokazała tutaj niecałe 1,5 metra głębokości (wiem, że może to być ryzykowne o tej porze roku, ale temperatura powietrza w południe wynosiła 20*C, a woda podczas pierwszego dnia zasiadki miała 14 stopni!).


Około dwie godzinki po wywiezieniu zestawów na wędce znajdującej się po lewej stronie (zestaw z groszkiem) następuje delikatne branie. Z informacji, jakie udało mi się uzyskać mogę wnioskować, że tutejsze ryby pobierają pokarm bardzo ostrożnie, a typowe „odjazdy” praktycznie nie są notowane. Tak było i tym razem, delikatną „zabawę” kwituję zacięciem! Coś jest! Czuję jakiś ciężar. Hol przebiega bardzo spokojnie. Ryba – wprawdzie z oporem – ale bez większych problemów dociera w okolice brzegu. Po kilku minutach walki ryba wydaje się, że wpłynęła w rosnące niedaleko stąd trzciny… Po chwili podchodzi do nas wędkarz z „trójki” z informacją, że mamy zaczepioną ich rybę… W jaki sposób? Mój zestaw był ostatnim z zestawów po lewej stronie zbiornika. Ryba, która rzekomo znajdowała się na kiju wędkarzy z „trójki” musiała w takim razie przepłynąć nad jedenastoma (wędki trzech kolegów, każdy po trzy kije + dwa moje) zestawami (ani jednego nie ściągając). Jak się to stało? Tego chyba nikt się nie dowie… Kolega wsiada do pontonu i podpływa w miejsce, gdzie „ryba” ukryła się w trzcinach. Wyciąga stamtąd mój zestaw oraz zestaw wędkarzy ze stanowiska nr. 3… Jak to się stało, że tajemnicza „ryba” znalazła się u mnie? Racjonalnie patrząc nie jest to możliwe, żeby ominęła aż 11 zestawów, z których najbliższy był położony w mniej więcej połowie zbiornika, a najdalszy pod przeciwnym brzegiem… Wędkarze być może mieli swój zestaw w okolicach mojego stanowiska i nie chcieli się do tego przyznać (w takim razie ich linka przebiegała pod jedenastoma zestawami)… Prawdopodobnie nikt nie dowie się jak było naprawdę. Pewne jednak jest to, że od wędkarzy z „trójki” nie usłyszeliśmy nawet słowa „przepraszam”.


Dzień i wieczór mijają bardzo szybko. Zresztą w takim towarzystwie ciężko by było, aby zasiadka się „dłużyła”… W końcu z niektórymi osobami nie wiedziałem się od ponad roku! Pozostała część nocy mija równie szybko i niestety bez „pików”.


Nastaje kolejny dzień, a wraz z nim nadzieje na choćby jedno branie z „Dzikiej Wody”. Jedyne co nas do tej pory denerwowało na tym łowisku to fakt, że pobliskie żwirownie pracują od godzin porannych aż do 22, czy nawet 23… W okolicy rozlega się szum, dźwięk pracujących maszyn… Po pewnym czasie można się do tego przyzwyczaić – to jest wiadome, ale gdyby panowała tutaj swojego rodzaju cisza to myślę, że nikomu nie przeszkadzałaby tak bardzo jak te nieszczęsne maszyny… Tuz po śniadaniu w naszych głowach włącza się myślenie. Co by można było zrobić, aby sprowokować jakąś rybę? Może łowić w niestandardowych dla tego łowiska miejscach, np. niedaleko od naszego brzegu? Co można poprawić? Może coś robimy źle, coś nas zawodzi? Rozmyślać na ten temat można by było długo. Poszedłem jednak za radą kolegi – zaryzykowałem i zostawiłem zestawy bez jakichkolwiek zmian miejsc. Nadzieja na przynajmniej jedno branie jeszcze nie zginęła i nie zginie przez kolejne 24 godziny, aż do końca zasiadki. Dzień upływa nam na najróżniejszych kombinacjach, wymianach doświadczeń oraz na wysłuchiwaniu opowieści. Nie zabrakło też krytyki wobec pewnych wędkarskich spraw, a jakie to są sprawy, myślę że każdy z Was potrafi się domyśleć.

Przed kolejną nocą postanawiam sprawdzić jedynie zestaw z zielony groszkiem na włosie w obawie, że drobnica mogła poradzić sobie z zabraniem miękkich ziarenek. Moje przypuszczenia nie były słuszne, a zestaw mógł dalej kusić zgłodniałe ryby. Tak, więc szybko wszystko trafia do łódki, a dzięki echosondzie Deeper niemal co do centymetra wywożę zestaw w miejsce, w którym znajdował się jeszcze kilkanaście minut wcześniej. Kolega z „mojego” stanowiska postanawia na noc sprawdzić jedynie jedną wędkę i delikatnie zmienia jej położenie. Zmęczeni dniem szybko idziemy spać. Nic w tym dziwnego skoro w domu łącząc naukę z pracą i z domowymi obowiązkami tak ciężko jest znaleźć czas dla siebie, nie mówiąc już o dobrym i długim śnie. Około godziny 23 następuje delikatne branie na wędce kolegi z mojego stanowiska. Ryba pobrała przynętę znajdującą się na głębokości około 4 metrów. Delikatne ruchy swingera po czasie przeobrażają się w bardzo mozolny „odjazd”. Kolega podbiega i podnosi wędkę w górę. Jest karp! Od tego właśnie momentu rozpoczyna się to, co najlepsze – walka! Niedawno zakupiony kij mimo swej niemal „miękkiej” konstrukcji nie daje rybie zbyt dużego pola do popisu. Kilka prób ucieczki ryby w bok (w inne, rozciągnięte linki) kończą się dla niej porażką. Ryba ciągle pozostaje na „dobrej” drodze do brzegu. Po upłynięciu kilku minut karp daje oznaki zmęczenia, wykłada się przy powierzchni i pokazuje swoje piękne rozmiary. Bez wątpienia jest to ryba naszej zasiadki i jak się później okazało największa ryba złowiona na łowisku wciągu tego weekendu. Po czasie podbieram rybę. Jest! Mamy ją! Waga zdecydowała się pokazać nam 15,8 kg (po odjęciu wagi worka). Brawo Kuba, brawo! Piękna ryba!


W nocy podczas holu karpia przekładaliśmy nad sobą, pod sobą wędki tak, aby wyplątać rybę, która robiła wszystko by utrudnić nam żywot. Ciężko jest holować rybę, która wybrała środkowy zestaw w sytuacji, gdy na obszarze około 50 metrów jest rozłożonych 6 wędek. Rano po podejściu do wędek przecieramy oczy ze zdumienia. Szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia… Linki ponakładane na siebie tworzyły istną pajęczynę, w którą mogliśmy łapać muchy. W nocy wszystko wydawało się być okej. No ale cóż… takie jest wędkarstwo, a takie niespodzianki pozostają w pamięci na długooo!

Mimo tylko jednego, jedynego brania zasiadkę kończymy z uśmiechami na twarzach. W końcu była okazja spotkać się – i to nad wodą – porozmawiać, wspólnie pośmiać, a co najważniejsze zmierzyć się z rybami z „Dzikiej Wody”. Myślę, że z pewnością kiedyś tutaj wrócę, ponieważ wrażenia są niezapomniane. Jest to zupełnie inny typ wody, różni się pod wieloma względami od tych, na których zazwyczaj przesiaduję. Woda ma w sobie coś, co przyciąga jak magnes. Być może są to „tajemnice” jakie podobno tam pływają…?




Kamil Skwara

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz