Już w lutym tego roku wraz z kolegą Kubą postanowiliśmy
zapisać się na zawody karpiowe, które były organizowane na jednym z
podkarpackich łowisk. Mianowicie chodziło tutaj o łowisko „Zgoda”, które myślę
że większości z czytających ten artykuł jest znane. My sami na tej wodzie nie
gościliśmy nigdy, więc była to dla nas taka mała niespodzianka. Przed zawodami
otrzymywaliśmy informacje o tym, żeby zabrać ze sobą nawet dwa komplety
akumulatorów do łódek, bo w łowisku występuje ogromna ilość leszcza i co jakiś
czas potrzebne będzie wywożenie zestawów poprzez właśnie ten gatunek ryby.
Odradzano nam także nęcenie ziarnem. Nasi „informatorzy” wspominali też o
znacznych różnicach głębokości występujących na tym łowisku…
16 maja po godzinie 6 wyjeżdżamy z domu. Nasza trasa
obejmuje 110 km… Na miejscu jesteśmy około godziny 8:30. Na miejscu spotykamy
dwa teamy wędkarzy, którzy brali udział również w organizowanych przeze mnie
zawodach – jedna drużyna utrzymywała z nami bardzo dobry kontakt przez całe
zawody, druga natomiast nie przywitała się z nami przez kolejne calutkie cztery
dni rywalizacji, a powodem było jej wykluczenie z naszych imprez z wiadomych
powodów!
Tego dnia do samego wieczora nie dzieje się nic
nadzwyczajnego, wartego opisania. W zasadzie to sama noc była nudna, bardzo…
Nie zanotowaliśmy ani jednego piknięcia… Najlepsze w tym wszystkim było bowiem
to, że całe łowisko nie miało żadnego karpiowego brania… Dziwne…
Tuż przed zawodami uzupełniłem braki w swoim asortymencie
produktami Yorka, z czego myślę, że najważniejszą pozycją zakupu był rod pod
SBE152, który miał przejść „chrzest bojowy” właśnie podczas tej zasiadki.
Mimo nadziei na karpiowe branie, które towarzyszyły nam całą
noc rano budzimy się z delikatnym rozczarowaniem… Cisza, cisza, cisza… W nocy
nie odnotowujemy ani jednego „pika”. Wszystkie drużyny nadal pozostają bez
punktowanej zdobyczy. W prawdzie chodziły słuchy o zrywkach karpi, które
spinały się i tuż przy brzegu i po krótkiej chwili holu, ale ile było w tym
prawdy… W każdym bądź razie żadna ryba nie zameldowała się na brzegu. W okolicy
południa mój kompan z teamu – Kuba – zacina rybę, która w zasadzie stara się
walczyć, ale za bardzo jej to nie wychodzi. Okazuje się być nią leszcz,
oczywiście całkiem przyzwoitych rozmiarów… Ale to ciągle leszcz… Wypuszczamy
więc rybę z powrotem do wody i wywozimy zestaw.
Wieczorem następuje delikatna zmiana taktyki – przynęt oraz
metody nęcenia. Każdy z zestawów wywozimy na nowo, nęcimy, dodatkowo sondując
za pomocą Deepera przypiętego do pontonu - sprawdzamy, co czeka na nas na dnie
akwenu. Okazało się, że ryby, które jeszcze chwilę temu znajdowały się w toni
zeszły delikatnie w stronę dna. Wcześniej, bowiem nawet zig-rig nie przyniósł
efektów…

Chwilę po tym braniu przychodzi do nas ulewny deszcz… W
oddali dają się dostrzec pioruny. Padać zaczęło naprawdę konkretnie.
Temperatura powietrza zmieniła się bardzo szybko, a najważniejsze dla nas jest
to, że nie było już tak duszno, a w końcu było czym oddychać! Podczas burzy z
namiotu wyciąga nas gwałtowny odjazd na jednej z wędek Kuby! Ten podnosi kij i…
Mamy go! Jest! Wędka ładnie pracuje, ugina się… Mamy go, mamy! Tyle czekaliśmy
na ten moment. Ryba wybiera żyłkę, nie daje się zatrzymać. Oj ile było radości,
ile uśmiechu na naszych twarzach! Po czasie staje się jednak coś, czego nie
wyobrażaliśmy sobie nawet w najgorszych koszmarach – na kiju robi się luz, ryba
spadła… Krąży nad nami jakiś pech… Woda jest dla nas zaczarowana… Ehhh, takie
jest nasze hobby – nie zawsze wszystko się udaje, a najgorzej jest w tych
ważnych momentach… No nic, zapominamy o tym i łowimy dalej! Zestaw ląduje do
wody!
Samym wieczorem stanowisko po naszej lewej stronie po
naprawdę długim holu „wyciąga” rybę ważącą 20,36 kg. Była to pierwsza i
największa jak do tej pory ryba zawodów… Chwilę po jej zważeniu nastaje noc, a
my pozostajemy wciąż z nadziejami na to jedno, jedyne branie, które ciągle może
naprawdę dużo zmienić. Zasypiamy, więc z nadziejami na nastanie lepszych
godzin, z nadziejami na to, że nasze centralki w końcu coś „zagrają”…
Rano, chwilkę po wyjściu z namiotu coś zainteresowało się
zestawem położonym w zatoce, niedaleko naszego brzegu. Niestety już po samym
braniu było widać, jaka będzie to ryba… Kolega zacina leszcza, którego szybko
wypinamy tuż przy samym brzegu… Pozostaje jeszcze kilka godzin nikłych nadziei
na złowienie, czegokolwiek co byłoby punktowane…
Chwilę później okazuje się, że stanowisko z ostatnim
numerkiem w ciągu nocy złowiło dwa karpie – 11,94 i 13,24 kg co daje owej
drużynie 1 miejsce. Dosłownie na 10 minut przed zakończeniem zawodów drużyna ze
stanowiska 13 łowi karpia ważącego niespełna 7 kg…
Wyjeżdżamy z zawodów z zerowym wynikiem, jednak z nauczką na
przyszłość. Czasami warto pokombinować, a nawet tak drobne niuanse, jakie
podczas tych zawodów zmieniliśmy w naszych zestawach potrafią zadecydować o
braniu ryby!
Pozdrawiam - Kamil
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz