13 czerwca 2021

Witamy po raz pierwszy!

Końcówka maja, pierwszy w tym roku wyjazd nad PZW. Przygotowania sprzętu jak i mentalne trwały praktycznie tydzień czasu. Do tego też obmyślanie odpowiedniej taktyki. Wszystko zostało dokładnie poukładane, nic nie powinno stać się przypadkiem. Jednym wielkim pytajnikiem określona pozostawała jedynie pogoda, która zapowiadana była po prostu katastrofalna...

Przed wyjazdem planowałem raz pojawić się nad wodą aby podsypać swoje miejsce. Niestety brzegi zalewu były tak licznie wypełnione wędkarzami i spacerującymi, że odpuściłem tę akcję. Pozostało pytanie, czy aby nie przełoży się to na jakość zasiadki...

Z racji, że jest to zbiornik PZW to pominiemy kwestię wyboru miejsca i taktyki łowienia czy też stosowanych przynęt i doboru odpowiedniej głębokości. Niech pozostanie to w mojej gestii, a Was zachęcam do poczytania o tym co działo się nad wodą, a jak na PZW to nudno nie było. Jeszcze przed rozłożeniem obozu wszystko było okej. Podczas "meblowania" namiotu jeden z pokrowców po śledziach został porwany przez wiatr i znalazł się w wodzie. Wiatr zaczął wiać mocno, a w porywach osiągał jeszcze większą siłę. Rozpoczęła się akcja ratunkowa pokrowca. W ruch poszła łódź zanetowo-ratunkowa, która to po kilku napłynięciach na obiekt, którym była zainteresowana dopycha go do brzegu. Udało się! Przyszła w końcu pora na wywózkę zestawów... Przy czym roboty nie było wcale tak mało...


Pierwszy dzień obfitował jedynie w brania, które można zawdzięczać podmuchom wiatru. Poza tym nawet drobnica nie była aktywna. Natomiast w nocy obraz zasiadki nieco się odmienił, zaczęły się jakieś drobne podskubywania przynęt, piki... Problemem, jaki towarzyszył od początku zasiadki był jednak wiatr, który dodatkowo pchał wodą najróżniejsze mniejsze i niestety też większe gałęzie - ale te przydały się po wysuszeniu na ognisko! Noc jednak pod względem wędkarskich przygód była spokojna.

Rano z namiotu wyciąga mnie dziwny pisk sygnalizatorów, który jak się później okazało spowodowany był niczym innym jak ponad metrową, grubą kłodą, która oczywiście wpłynęła w linki. Trzeba było troszeczkę zmoczyć stopy aby uratować zestawy ale wszystko też da się zrobić. Po godzinie 7:00 w końcu następuje odjazd! Branie na prawdę szybkie i mocne. Odjazd konkretny!! Podnoszę wędkę w górę i następuje delikatne rozczarowanie. W prawdzie jakaś ryba na drugim końcu zestawu szaleje, ale jednak nie jest to to co powinno być. Ryba pływa raczej w połowie wody, wykonuje mocne ruchy ogonem, jednak żyłki nie wyciąga. Walka toczy się dalej, chociaż też dość szybko przyciągam zdobycz w okolice brzegu, a następnie pakuję ją do podbieraka. Efektem jest tym razem boleń, boleń długości 55 cm. Prezentuje się ot tak:

 

Ryba oczywiście wraca do swojego domu, do wody!

Reszta dnia przebiega bardziej pod kątem silnego, nasilającego się wiatru. Do tego po południu zaczyna padać deszcz, na szczęście nie był to bardzo mocny opad, ale wystarczający na tyle aby brzeg składający się w głównej części z gliny stał się błotnym lodowiskiem... Podłoże, które jeszcze dzień wcześniej było twarde na tyle, że nie było szans na mocne wbicie śledzi z namiotu stało się takie, że teraz należało bardzo uważać w miejscach gdzie brzeg wydawał się być idealnie gładki. Około godziny 16:00, gdy wiatr i deszcz ustał postanowiłem pobawić się w wędkarza... Donęcenie i wymiana przynęt na świeże. Robiłem to i tak na "raty", bo między pierwszą, a drugą wywózką zaczął przeszkadzać deszcz.

 

Wieczorem rozpalamy ognisko, a później przechodzimy już do nocnego oczekiwania na brania.

 

Na to po co tutaj przyjechałem czekałem do godziny 1:00, drugiej nocy. Jest rolka! Zupełnie inna niż w przypadku bolenia, bez gwałtownych szarpnięć. Po prostu mocna i jednostajnym tempem. Wędka w górę, a tu ryba nadal ucieka. Hamulec przez kolejne kilka sekund oddaje żyłkę, a później kontrolę nad rybą przejmuję ja. Ta nie daje za wygraną, walczy o wiele dzielniej niż ryby żyjące na komercjach. Walka jest niesamowita, a zdobycz nie wydaje się aby słabła. Walka na otwartej wodzie trwa, boje się jedynie o to, aby ryba nie przetarła żyłki o podwodne skały czy jakieś inne niewidziane przez nas badziewie. Zestaw stworzony w głównej mierze na produktach Yorka prosta wymaganiom stawianym przez karpia, który jak się okazuje po jego podebraniu, które wcale nie było łatwe, bo dwa razy gwałtownie uciekł przed podbierakiem - waży niecałe 5 kg. Walczył jednak niesamowicie! Rybka piękna, umięśniona, kilka zdjęć i w dobrej kondycji wraca do domu, a ja wywożę zestaw za pomocą łódki zanętowej...

Kolejna warta uwagi akcja miała miejsce przed godziną 5. Opuszczający w dół, a później podskakujący ku górze swinger pokazuje, że trzeba podnieść wędkę w górę. Taki zabieg daje mi na oko 20-cm płoć. Tuż po jej odhaczeniu zestaw umiejscawiam kolejny raz w tym samym miejscu. Idę nadal spać.

Kolejne branie przynosi niespodziankę. Godzinka 6... Kilka ruchów w dół, kilka w górę - swinger w końcu zatrzymuje się pod wędką , a kołowrotek zaczyna delikatnie oddawać żyłkę. Branie bardzo spokojne. Ryba nie spieszyła się z ucieczką, ale za to po podniesieniu kija w górę czuję kilka mocnych uderzeń! Wydaje się, że złapałem silną rybę. Ta uciekając w bok nie wyciąga linki z kołowrotka ale ciągle mocno uderza łbem lub ogonem pod wodą. Walka toczy się zupełnie inaczej niż w przypadku karpia. Ryba też wydaje się, że walczy bliżej dna. Po pewnym​ czasie doprowadzam ją bliżej brzegu, a po czasie odrywam ją od dna. Okazuje się, że na kulkę połakomił się całkiem spory lin! Jego pomiary na brzegu wskazują blisko 50cm długości, a waga po ujęciu worka wskazuje 1,81 kg! Myślę, że jest to śliczna ryba! Dla mnie - największy skarb tej zasiadki!


Po tym jak lin wrócił do wody przyszedł czas na śniadanie, a tuż po nim na powolne składanie obozu. W końcu trzeba wrócić do normalności... I zaplanować kolejny wyjazd!


Kamil Skwara

2 komentarze: