27 października 2021

Październik nad PZW...

Powolutku zbliżamy się do końca sezonu 2021… Okres jesienny powinien być jednak dla nas, karpiarzy bardzo dobry pod względem brań ryb. Jednak nie do końca tak jest. W tym okresie ryby są też bardzo wrażliwe i każda, nawet wydawać by się mogło drobna zmiana w ich środowisku może odwrócić obraz zasiadki.

Sam w planach mam jeszcze ledwie trzy wyprawy na ten rok – jeden wyjazd na dwie noce w listopadzie, oraz dwa po jednej nocy na przełomie listopada i grudnia. Mam nadzieję, że pozwolą mi one dostrzec choć jednego, słusznych wymiarów karpia. Póki co zakończona kilka dni temu wyprawa nad PZW przebiegła… Jak poniżej!

Do wyjazdu nad trudną wodę w mojej okolicy przygotowywałem się przez kilka dni. Dobór odpowiednich – wydawały się odpowiednie – zestawów, zapakowanie całego sprzętu, przygotowanie zanęty. Miejsce dobrane przeze mnie pozostało już wcześniej. Było też sprawdzone sondą, więc wiedziałem co kryje się pod wodą. Minusem jednak pozostawała wiedza o tym, że jeszcze ledwo tydzień wcześniej woda na zalewie była wyższa o dobre 1,5 metra. W dniu przyjazdu, na jeszcze mokrym brzegu dał się dostrzec stan wody sprzed kilku dni – ta była o wiele wyższa. Wiele osób o tym mówi – i sam to już zauważyłem – że spadek wody na tym zbiorniku nie wróży dobrze, inaczej jest ze wzrostem stanu wody – wtedy brania są jakieś częstsze, pewniejsze. No ale nie ma też co stawiać wszystkiego na jedną szalę – trzeba powalczyć z tą trudną, ciężką wodą!

Na miejscu zniesienie całego sprzętu ze skarpy przez jaką musiałem przejść zabiera mi dobrą godzinę czasu. Kolejna godzina to rozłożenie namiotu, całego sprzętu i wędek. Jako, że miejsca były już wybrane to pozwoliło mi to na zaoszczędzenie garstki czasu. Przyszło w końcu do wywózki. Nęciłem za pomocą worków PVA oraz tyle co dałem radę zrobić z brzegu – kukurydzą, kulkami i pelletem. Przynęta na haku na jednej z wędek była w zbliżonym zapachu do zanęty – były to tzw. „śmierdziuchy”. Drugi włos był jednak przeciwnością zanęty – prezentował słodką kompozycję dwóch kulek. Tak przygotowane miejsca miałem nadzieję, że przyniosą mi rybę…

Niestety przechodzący podczas początku zasiadki wędkarze, z którymi to zawsze zamieniło się kilka słów nie napawali optymizmem. Kiepsko brał drapieżnik, drobna ryba praktycznie w ogóle, a o karpiach nikt ostatnio nie słyszał. Wolałbym usłyszeć, że każdego raczej bolą ręce od holu, niż takie nie zachęcające do walki już w tej zimnej porze roku wieści. Sama pogoda najgorsza nie była, co prawda gdy przyszło wybiec przed 1 w nocy do brania, które nastąpiło na wędce położonej na głębokości 6 metrów po czasie człowiek zaczynał trząść się z zimna. Jednak samo branie - dwa krótkie piki i powolny odjazd - dało tę garstkę ciepła, taką pozytywną dawkę tego co lubimy. Jednak optymizm po podniesieniu kija w górę nieco opadł. Okazało się, że ryba na haku jest ale może to nie być to na co czekaliśmy. Nie jest to duża zdobycz, ani też nie walczy tak jak powinna. Chwilę później przy powierzchni szaleńczą ucieczkę rozpoczyna średniej wielkości karaś... W pobliżu brzegu na napiętej lince, przy samiutkiej powierzchni nastąpił wystrzał! Ryba jakby włączyła turbo. Przyciągam ją do brzegu, umieszczam na płytkiej wodzie. Aparatem wykonuję kilka zdjęć i uwalniam malucha, który mógł ważyć nawet koło kilograma. Brzuch miał fajny gruby! Po jego uwolnieniu ryba kolejny raz pokazała jak bardzo ją podrażniłem, ile tylko sił w ogonie, pod samą powierzchnią przecięła kilka metrów wody. Hmmm, no to pierwsze koty za płoty? Założyłem nowy kamień jako ciężarek i umieściłem ponownie zestaw w wodzie.

 

Noc pod względem kolejnych wrażeń mija raczej spokojnie. Powiedzieć nawet można, że dała mi trochę odpocząć po całym tygodniu, chociaż też zanotowaliśmy kilka kolejnych brań. Były to jednak drobne, delikatne podciągnięcia - nic sensownego. Najgorsze jest też to, że na całej wodzie nie było słychać żadnych spławów. Miałem więc taki odpoczynek w wszechobecnej ciszy.

Rano podczas śniadania spotykam karpiarza spływającego z nocki spędzonej nad wodą, efekty również na zero. Łowił on w miejscu niedostępnym z brzegu, gdzie można dopłynąć tylko pontonem. Mówił, że na sondzie widać rybę, że stoi, ale nie pobiera pokarmu. Brań i jakiejkolwiek aktywności nie miał. Czyli to samo co u mnie, co dziwne nawet bolenie, które zawsze aktywnie naganiały drobne rybki nie były aktywne. Do południa nastąpił może jeden ich atak, zawsze plusk rozlegał się dosłownie co kilkanaście minut. Coś jest więc nie tak... Poza tym, że woda spadała w oczach, a poziom był coraz to niższy to innych powodów nie widzę. Jej temperatura przy powierzchni wynosiła 11 stopni, nie było więc tak zimno.

 

Około południa wyciągnąłem z wody zestawy i przy kolejnej wywózce zamierzałem bowiem przesunąć je w stronę głębszej wody, ponieważ zestaw znajdujący się na dwóch metrach nie pamiętam czy przyniósł jakiekolwiek branie. Przynęty trafiły więc na 4 i 9 metrów. Pozostało czekać na efekty w postaci rzecz jasna dymiących się od odjazdów kołowrotków. Dodatkowo podsypałem okolicę zestawów kukurydzą i kilkoma łyżkami kulek. Miałem bowiem nadzieję, że przynajmniej jakaś drobnica, mimo nielicznych brań rozgrzebuje wysypane przynęty.

Wieczorem woda jakby ruszyła się, ryby zaczęły delikatnie „oczkować”, a nawet nastąpiło kilka spławów. Jeszcze kilka godzin wcześniej delikatnie i niewiele zanęty rozsypałem na większym obszarze, na obszarze nawet do 60 metrów od miejsca w którym łowiłem. Chciałem przez to zachęcić do żerowania w mojej okolicy ryby, które mogły znajdować się czasami dalej od mojego wybranego obszaru. Plan może i był dobry…

Tego dnia zimno zrobiło się bardzo wcześniej. Już około godziny 17 uruchomiłem w namiocie piecyk, który skutecznie do samego rana walczył z zimnym i wilgotnym powietrzem otaczającym ten zbiornik. W nocy bowiem kilkukrotnie zostałem obudzony przez piszczącą centralkę, raz lub dwa wydawało się, że już w końcu coś „pojedzie”… Zazwyczaj tego typu brania kończyły się na powrocie sygnalizatora podwieszonego na mocnej plecionce Yorka do swojej poprzedniej pozycji – drobnica bawiła się przynętami. I tak minął czas do rana. Największą atrakcją nocy był przelatujący i krzyczący gdzieś obok kormoran, a także dwukrotne uderzenie o wodę chyba suma. Po drugim takim uderzeniu dały się słyszeć uciekające i skrzeczące kaczki. Cała akcja miała miejsce po przeciwnej stronie. Podejrzewam, że to sprawka wąsatego gościa…

Kilka godzin przed planowanym zakończeniem wędkowania postanowiłem nawet chwilę połowić na malutką przynętę z koszykiem do feedera. Nie przyniosło to jednak efektów – nawet gdy przynętą był biały robak… Przed południem zaczynam pakowanie sprzętu i powoli wracam do domu. Ostatnie godziny nad wodą były już bowiem bardzo chłodne… Brrrr było zimno!

 

Kamil Skwara

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz